Autor Wiadomość
Adam88
PostWysłany: Śro 11:25, 25 Mar 2009    Temat postu:

Collage "Baśnie"

Wiadomo - Collage to nasza duma narodowa, zespół, który do dziś jest zaliczany do klasyki neoprogresywnego grania. Bo nagrali wspaniały album Moonshine, bo mieli zaklepane supportowanie Dream Theater, do którego nie doszło tylko dlatego, że data pokrywała się ze ślubem basisty (dopiero kilkanaście lat później inni Polacy dostąpili tego honoru). Bo Gil miał brzmienie gitary jak nikt inny, bo Amirian tak cudnie śpiewał... No właśnie. Amirian. Jestem ostatnią osobą, która krytykowałaby wokal pana Roberta, ale niestety sukces składu Collage, który nagrał dwie ostatnie płyty (bo Nine Songs Of John Lennon było tylko ćwiczebnym poligonem błyskawicznie zebranego nowego wcielenia zespołu) przyćmił ich debiut, również zasługujący na zainteresowanie. Może dzięki temu, że jest inny od reszty dokonań Collage? Nie tylko dlatego, że jako jedyna nagrana została po polsku. Baśnie to płyta zdecydowanie bardziej żywiołowa, mniej uładzona od dość statycznych Moonshine i Safe. W żadnym jednak razie nie gorsza. Dla niektórych słuchaczy trudna do zaakceptowania była nosowa maniera wokalna Tomasza Różyckiego. Niech im będzie. Na pewno jednak nie można mu odmówić autentyczności i pewnego osłuchania w dokonaniach gigantów. Miejscami pan Tomasz próbuje przemycać wokalny teatrzyk jak ze złotych lat Genesis. Jacek Korzeniowski miał swój własny styl, grał znacznie żywiej niż później Krzysztof Palczewski. A same kompozycje? Bardzo wysokiej próby. Tytułowy utwór to próba stworzenia wielowątkowej suity, próba udana. Wszystkie utwory skrzą się od popisów Gila. Klawisze rzadziej wychodzą przed szereg, ale zawsze sensownie. Moje dwa ulubione fragmenty to Fragmenty właśnie i Dalej,Dalej. W tych pieknych utworach słychać już zalążki późniejszej wielkości. Jestem właścicielem starej kasety wydanej przez Ars Mundi. Strona edytorska pozostawia wiele do życzenia. Mirka Gila przechrzczono na Marka, a Jacek Korzeniowski dowiedział się, że nazywa się tak naprawdę Korzeniewski. Dobrze, że w reedycji firmy Metal Mind wspaniała muzyka z Baśni zyskała godną siebie oprawę.
Adam88
PostWysłany: Czw 11:42, 12 Mar 2009    Temat postu:

Collage-Moonshine
już w ten czwartek na antenie RadioSygnałów po 22:00, zapraszam

Album ten jest dziś już obrośnięty legendą, niemal taką jak wczesne płyty King Crimson czy Marillion. Jak naprawdę mało która płyta powstała stosunkowo niedawno jest dziś naprawdę zaliczana do klasyki. To co zespół Collage zawarł na tym krążku to esencja tego co było wcześniej i tego co będzie później w tzw rocku neoprogresywnym. Powiem szczerze że spotkałem sie z tą płytką przypadkiem... Adaś Leszczyński przyniósł na audycję, a że widziałem na przecenie w Media Markt za psie pieniądze to kupiłem. Jak tylko wrzuciłem ją do odtwarzacza przeżyłem szok. Bez zbędnego nudzenia, od razu uderzenie i po chwili solo gitary. W tym momencie czekałem tylko na wokal, który zaraz by wszystko zespół (jak to było w innym Polskim skąd inąd niezłym neoprogresywnym zespole) ale bardzo się zdziwiłem. Pan Robert Amirian jest krzykaczem na światowym poziomie, zaryzykuje że najlepszym w Polsce (na pewno w tamtym okresie). Wszystko to sprawiło że od pierwszego utworu płyta wciąga i trzyma do końca. Niewątpliwie w tamtym czasie Collage miał tą chemię dzięki której muzycy otworzyli się i dali z siebie wszystko przy nagrywaniu tego materiału. Płyta jest bardzo zwarta, trudno wyróźnić tutaj jakiś utwór. Wszystkiego po kolei słucha się doskonale. Bardzo cenię Heroes Cry i The Blues chyba ze względu że są to utwory bardziej zwarte i mniej rozwlekłe. Ale naprawdę trudno cokolwiek wydłubać. Te dźwięki rzucają na kolana nawet dzisiaj po parunastu latach od ich nagrania. Jak na mało którym albumie neoprogresywnym brzmienie jest niezwykle żywe, 'mięsiste', pełne przepychu i czyste. Jest tu bardzo dużo klawiszy i specyficzne solówki Mirka Gila. Czasem czytam tu i tam że jest ich zbyt dużo, sądze że dają one tej właśnie muzyce dynamikę i nie jest ich ani za dużo ani za mało. Pragnę jeszcze dodać że na niedawnej reedycji znalazł się dodatkowy utwór - Almost there, którego jakość na pewno nie odbiega od tego co mamy na regularnym wydawnictwie. Uważam go za doskonałe dopełnienie tego naprawdę wyjątkowego krążka. Jeżeli ktoś go jeszcze nie słyszał to niech idzie do najbliższego czynnego jeszcze sklepu i go kupi. Nie jest to na pewno najwyższy poziom bo do ekstraklasy muzyki progresywnej drzwi dawno zostały zamknięte. Napewno jest to jedna z najciekawszych neoprogresywnych płyt o lata świetlne leprza od tego co teraz lansują nam artyści na tym polu. Tak więc zamiast szukac wśród kiepskich naśladowców i często popłuczyn dawnego geniuszu lepiej odpalić Moonshine. Polecam gorąco
Adam88
PostWysłany: Śro 17:23, 28 Sty 2009    Temat postu:

Coma-Hipertrofia


Dobrze się ta płyta nazywa - hipertrofia to według medycznej definicji przerost spowodowany nadmiarem składników odżywczych. Faktycznie, nowy album Comy jest spasiony. Wypasiony już niekoniecznie.

Dwa dyski mieszczą siedemnaście utworów. Reszta tracklisty to odgłosy życia codziennego, tak wysublimowane jak akt płciowy w wersjach hetero i homo, wymioty czy karczemna awantura. No dobrze, jest jeszcze chór dziecięcy, pędzący pociąg czy odmawiany przez wiernych w kościele Skład Apostolski (zabieg moim zdaniem niepotrzebny i niesmaczny). Trzeba przyznać, że stanowią one zapowiedź sytuacji lirycznej poprzedzanych utworów i pomagają spoić w jedno teksty Piotra Roguckiego. W jedno, bo Coma nagrała concept album, w dodatku filozoficzny. Tylko dlaczego trzeba było w tym celu uciekać się do takich tanich wulgaryzmów?

O poważnych zamiarach zespołu świadczy już szata graficzna, zredukowana do dwóch jeno kolorów: czerni i żółci ( czy patrząc na okładkę Wy też wyobrażacie sobie wielką osę?). Do każdego z dwóch dysków (czarnego i żółtego) mamy dołączoną osobną książeczkę. Trochę to nieprzemyślane, bo ułatwia rysowanie płyt, a pudełko zamyka się na słowo honoru. Tekturowa obwoluta nie jest wyłącznie dodatkiem, po prostu stanowi gwarancję, że cała 'Hipertrofia' się nie rozpadnie. Mniejsza o techniczne kwestie - trzeba docenić sam pomysł. Dawno nie widziałem polskiej płyty wydanej z takim pietyzmem.

Osią tekstów są poglądy Friedricha Nietzschego. Wąsaty Niemiec jak mało który filozof nadaje się do transkrypcji na język rocka - w końcu jest piewcą indywidualizmu, buntu, afirmacji własnej siły itp. Inna sprawa co urodziło się z wypaczenia jego tez - połowa nieszczęść XX wieku dokonana przez samozwańczych 'nadludzi'. Moim zdaniem jest wielu ciekawszych i nie tak destruktywnych filozofów, ale za Nietzschem przemawia emanująca z jego dzieł energia i dynamizm. Pomysł przedstawienia ludzkiego żywota z nietzscheańskiego punktu widzenia chyba jednak 'Roguca' przerósł. Część tekstów to po prostu bardzo łopatlogiczne wykłady z teorii autroa 'Tako rzecze Zaratustra'. Trochę szkoda, bo kiedy Rogucki miast kontemplować Absolut przechodzi do obserwacji w skali mikro, wychodzą mu zeczy fantastyczne, jak np. w 'Osobowym'. Nie mogę się powstrzymać przed przytoczeniem fragmentu 'Emigracji':

Pozostały już tylko brzydkie dziewczyny
Mają nogi porośnięte włosami
Wszystkie ładne wyjechały do Stanów
Oglądałem je na Fashion TV (...)

Białe ich brzuchy, brudne paluchy
Gorzki oddech: piwo i fajki
Pozostały już tylko paskudy
Chciałby homo się stać seksualny

Hmm... to pozwala z nieco innej perspektywy spojrzeć na mniejszości, a poza tym jest to po prostu świetny tekst! Gdybyż takich liryków było więcej... Niestety większość słów to niepotrzebne uogólnienia i charakterystyczny dla Roguckiego nadmiar metafor. Oto kolejne utrudnienie odbioru płyty.

Muzyka to z jednej strony typowa Coma - długie, wielowątkowe utwory, łączące momenty brutalne i delikatne, z drugiej jednak mamy kilka nowalijek. 'Osobowy' oparty est na drum'n basowym bicie, 'Emigracja' to spojrzenie Comy na wodewil, w dodatku wyśpiewane głosem typu 'dajcie wiadro, bo mi niedobrze' (co dobrze koresponduje z tekstem). W tle 'Nadmiaru' kotłuje się dziwnie zapętlone pojedyncze zdanie. Materiał muzyczny jest solidny, wstydu nie przynosi. Jak to u Comy, jego bogactwo można ogarnąć dopiero po kilku przesłuchaniach, choć pewne motywy zapamiętuje się od razu. Ale też nie ścina z nóg jak pamiętny debiut łodzian. Najbardziej nośny utwór to według mnie już pierwsza 'Wola istnienia'. A może to tylko efekt przytłoczenia taką dawką muzyki? Zwłaszcza, że drugi dysk to już w zasadzie same ballady. A i Rogucki postwił raczej na aktorską interpretację niż na znane z wcześniejszych dokonań ryki.

'Hipertrofia' to faktycznie przerost. Ambicji. Gdyby na podobny projekt porwał się mniej zdolny zespół, powstałaby płyta mierna. Coma nagrała, wbrew wszystkiemu, całkiem niezłą. Błąd tkiwł w rozumowaniu - żeby nagrać opus magnum wcale nie trzeba na siłę udziwniać muzyki i nagrywać jej horrendalnej ilości. Proponuję terapię odchudzającą (może nastepny album zatytułują 'Eutrofia') i mniej mętnych dywagacji w tekstach.
Adam88
PostWysłany: Pią 2:57, 16 Sty 2009    Temat postu:

Lunatic Soul


Mariusz Duda, znany dotychczas jako basista i wokalista grupy Riverside, postanowił stworzyć swój własny projekt. Do współpracy zaprosił kolegów z grup Indukti i Quidam. Tak powstał zespół Lunatic Soul, który niedawno wydała swój debiutancki album.

Jak brzmi Lunatic Soul? Na pewno inaczej niż Riverside. Właściwie jedynym elementem wspólnym jest tu wokal Mariusza Dudy. W żadnym z utworów nie pojawia się gitara elektryczna. Zamiast tego mamy liczne partie gitar akustycznych czy basowych. Szczególnie bas brzmi interesująco, ponieważ czasami przejmuje funkcję gitary rytmicznej(Out on a Limb). Mimo braku gitary elektrycznej, płyta jest bardzo bogata brzmieniowo. Najbardziej rozbudowana jest sekcja rytmiczna, gdzie oprócz basu i perkusji pojawia sie masa perkusjonaliów, różnego rodzaju przeszkadzajek oraz instrumenty brzmiące bardzo orientalnie. Dużą rolę odgrywają również klawisze. Zarówno w formie klasycznego fortepianu(Summerland, Near Life Experience), organów Hammonda(Lunatic Soul) czy w bardziej elektronicznej odsłonie(Waiting for the Dawn).

Muzykom udało się nagrać płytę bardzo eklektyczną, której nie sposób jednoznacznie zaszufladkować. Pojawiają się fragmenty inspirowane muzyką filmową, np. Summerland po wycięciu wokalu mogłoby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej filmu American Beauty. Słychać również jazz a konkretnie bardzo jazzowy, improwizujący fortepian(Near Life Experience). Czasami brzmienie zbliża się do ambientu(Where the Darkness is Deepest), a gdzie indziej w ramach jednego utworu potrafi przejść od zapętlonego beatu wygrywanego na bongosach do podniosłego marszu rodem z Gwiezdnych Wojen(The Final Truth). Z kolei króciutki Adrfit mógłby spokojnie dać sobie radę w radiu w charakterze singla.

Mimo bogactwa gatunków płyta brzmi bardzo spójnie. Wszystkie utwory w całość spinają elementy orientalne, które w mniejszym lub większym stopniu pojawiają praktycznie we wszystkich kompozycjach oraz wokal, pojawiający się w klasycznej bądź wokalizowej (Near Life Experience) formie. Płyta jest bardzo starannie wyprodukowana co w dużej mierze wpływa na jej odbiór. Minusem jest tylko utwór tytułowy. Prawie siedmiominutowa kompozycja jest wprawdzie bardzo udana jednak za bardzo przypomina utwór Again brytyjskiej grupy Archive. Oprócz tego trudno znaleźć jakieś minusy debiutanckiego albumu Lunatic Soul. Wręcz przeciwnie, plyta jest tak bogata, że kiedy już znajdzie się w odtwarzaczu, bardzo trudno się od niej oderwać Według mnie jedna z najlepszych płyt na w ty naszym polskim, muzycznym światku.
Adam88
PostWysłany: Pon 11:05, 12 Sty 2009    Temat postu:

Marillion "Misplaced Childhood"

Jeśli ktoś spytałby mnie jaka jest moja ulubiona płyta Marillion z okresu z Fishem, to miałbym spory problem z odpowiedzią. Odpowiedź na pytanie, która z tych płyt zdobyła największą popularność byłaby jednak oczywista - 'Misplaced Childhood'. Trzeci studyjny album Marillion ukazał się 17 czerwca 1985 roku i z towarzyszeniem niezwykle pochlebnych recenzji od razu znalazł się na pozycji pierwszej na listach już po tygodniu sprzedaży. Była to z pewnością po części zasługa sukcesu singla Kayleigh/Lady Nina, który w całej Europie stał się hitem lata 1985 roku.

Materiał na płycie podzielony jest na dwie części (być może również z myślą o starych dobrych płytach winylowych). Płytę rozpoczyna 'Pseudo Silk Kimono', krótki dwuminutowy wstęp do całości, po którym słuchamy 'Kayleigh'. To czym 'Satisfaction' dla The Rolling Stones, czy 'China In Your Hands' dla T'Pau, tym dla Marillion stała się 'Kayleigh'. Niby zwykła piosenka o miłości, ale w jak niezwykły sposób podana. Tę piosenkę zna każdy, kto choć trochę słucha radia, słychać ją do dziś. Sukcesu, jaki odniosła 'Kayleigh', nikt, a zwłaszcza autorzy, nie spodziewali się w najśmielszych marzeniach. Dalej mamy piosenkę z drugiego singla - 'Lavender'. Oparty na bardzo prostym motywie gitarowym, znakomicie pasuje do 'Kayleigh', niemal tworząc z nią całość. Gorzka suita ('Bitter Suite') rozpoczyna się dość oryginalną i ciekawą perkusją. W dalszej części utworu Fish 'wspomagany' jest wokalnie przez Trewavasa. 'Hearth Of Lothian' - piękna spokojna ballada, ale tylko na początku. Dalej rozwija się przy udziale coraz większej ekspresji i z charakterystyczną melodią. Tutaj kończy się niejako pierwsza część płyty, gdyż po zakończeniu 'Heart Of Lothian' jest przerwa.

Drugą część rozpoczyna 'Waterhole (Expresso Bongo)' - bardzo agresywny w swej wymowie (głównie za sprawą interpretacji Fisha, ale też dzięki odpowiedniemu użyciu instrumentów klawiszowych), łagodnie przechodzi w 'Lords Of Backstage'. Najdłuższy 'Blind Curve' zaczyna się łagodnym śpiewem gitary i spokojnym głosem Fisha. Utwór ten okraszony jest jedną z najładniejszych na albumie solówek Steve'a Rothery'ego. Dwie ostatie części, w których powraca motyw z 'Heart Of Lothian' oraz głos Trewavasa, są niejako wstępem do 'Childhood's End'. Wspomnienie minionego dzieciństwa rozpoczyna gitara o brzmieniu charakterystycznym dla gitary The Edga z U2. Tekst o zabarwieniu autobiograficznym, podobnie jak 'Kayleigh', 'Heart Of Lothian' czy 'Lords Of Backstage'. Koniec albumu to również krótki dwuminutowy 'White Feather' z jednym z najciekawszych tekstów, jakie wyszły spod ręki Fisha:

'...nie przystroję się w Wasze białe pióra
nie poniosę Waszej białej flagi
nie przysięgnę, że nie mam narodu
bo jestem dumny ze swojego serca...'

Sami muzycy Marillion, uważali 'Misplaced Childhood' za kolejny krok w rozwoju muzycznym zespołu. Dziś bardzo łatwo z tym polemizować, tym bardziej że za największe osiągnięcie Marillion z Fishem uważa się album 'Fugazi'. Nikt jednak nie może zaprzeczyć, iż płyta ta przyniosła zespołowi największą popularność, której później nigdy nie udało się im odzyskać. Nie dlatego, że później robili gorszą muzykę, ale z powodu niełaskawych czasów jakie nastały w drugiej połowie lat 80-tych. Przejrzyjmy ostatnie 14 lat - żadnej innej płycie z gatunku rocka progresywnego nie udało się po roku 1985 zdobyć takiej popularności.
Adam88
PostWysłany: Wto 19:10, 06 Sty 2009    Temat postu:

to oczywiście recenzja KING CRIMSON "IN THE COURT OF THE CRIMSON KING"
Adam88
PostWysłany: Wto 17:24, 06 Sty 2009    Temat postu:

Krzyk!!!
Za każdym razem, gdy siadam w fotelu by posłuchać tej płyty i przyglądam się postaci z okładki, czuję to samo, co ona... Od pierwszych dźwięków omal nie zostają wyrwane oparcia, dusza krzycząc biegnie niemal 40 lat wstecz. Jakież to zabawne - moja dusza wtedy jeszcze nawet nie istniała! Ale wtedy właśnie zaistniała nowa era w muzyce, a jedna z najwartościowszych grup w historii muzyki rockowej (i nie tylko), zawiesiła poprzeczkę na miarę rekordu wszech czasów. Nikt go później nie pobił, co najwyżej niektórzy mu tylko dorównali... To trochę jak u Hitchcock'a - na początku prawdziwy wybuch, a potem jego eskalacja. Ale to właśnie definicja rocka progresywnego. Tak! Ta płyta definiuje wszystko...

Wrzask!
Wrzask gitary Roberta Frippa - geniusza wszech czasów. Wrzask w głosie Grega Lake'a. Rozwrzeszczany saksofon Iana Mc Donalda. Zaczyna się... 44 minuty na dworze Karmazynowego Władcy. ArtRockowego Króla, który zawładnie duszą każdego, kto stanie przed jego obliczem. Obojętnie czy będzie to schizofrenik XXI wieku ('21 st Schizoid Man'), czy marzyciel z księżycową duszą i wyobraźnią ('Moonchild'), czy też tańcząca marionetka ('The Dance Of The Puppets'), czyli bezwzględny krytyk piszący pod publikę dla kasy. Wszyscy wydadzą krzyk zachwytu i na zawsze będą składać pokłony Królowi nowej Karmazynowej Ery. Każdego porwie zmysłowy królewski wiatr, a ambicją będzie spróbować z nim porozmawiać ('I Talk To The Wind'). Ci, którzy do Władcy dotrą, będą mogli liczyć w przyszłości na łaskę, w postaci epitafium na swej skromnej, kamiennej mogile (arcydzieło 'Epitaph'). W nagrodę, jako poddani, będą mieli prawo do dalszego zagłębienia się w klasykę Art-rocka.
Od zwariowanej awangardy, poprzez nowoczesny lekki jazz, po niemal heavy-rockową potęgę. Tym nas wita Karmazynowy Król. Zwariowany, wrzaskliwy początek w '21 st...'z przesterowanymi gitarami i wbijającym nas w ziemię saksofonem, równoważy spokojny, zmysłowy dotyk delikatnego wiatru, wydobywający się z fletu i spokojnego wokalu Grega Lake. Wiatr owiewa kamienną tablicę z naszym epitafium ('Epitaph'), wyciskając łzy i emocję wraz z tajemniczymi i niespokojnymi dźwiękami mellotronu. Ale oto już z góry patrzy na nas księżycowa postać ('Moonchild'), w najbardziej zakręconym numerze na płycie, w którym dźwięki przeplatają się z ciszą. To ona właśnie jest potęgą tego dzieła. Cisza ta doprowadza nas do bram dworu Karmazynowego Władcy ('The Court...'), a mellotron znów buduje atmosferę, wraz z potężnymi, anielskimi chórami. Spokojny głos Grega Lake, oprowadza nas po kolejnych komnatach zamku. W ostatniej komnacie widzimy jeszcze taniec marionetek (The Dance...'), i łaskawy Władca pozwala nam odpocząć po tej podróży. Tylko czy my tego chcemy? Ja zdecydowanie nie!!!
Płyta bezcenna w historii. Arcydzieło, które jest niejako poprzeczką, wykładającą najwyższe wartości w gatunku rocka progresywnego.
Tylko krzyk zachwytu może tę ocenę zastąpić...

początkowo ciężko jest się przebić przez majestat tego krążka...
Adam88
PostWysłany: Nie 23:28, 28 Gru 2008    Temat postu:

Pink Floyd-Wish You Were Here

Staję przed kolejnym trudnym zadaniem. Była recenzja Dark Side więc przyszła kolej i na Wish You Were Here. Nie ma takiego drugiego zespołu jak Pink Floyd, nie było i nie będzie. Bo tylko Pink Floyd potrafi nagrać dwie genialne płyty, jedna za drugą, i to w dość różnej stylistyce! Tym razem mamy tylko 4 utwory, w tym jeden podzielony na dwie części. Nad tytułowym utworem nie ma co się rozwodzić. Znają go wszyscy, bo jest to jeden z tych klasyków, które będą grane w radiu zawsze i wszędzie. Oraz coverowane przez miliony lepszych bądź gorszych kapel. Zajmijmy się więc Shine On You Crazy Diamond. Wiadomo, utwór o Sydzie, w dodatku pojawienie się go w studio podczas nagrywania... Nawet gdybym o tym nie wiedział to tekst i nuty i tak mówią same za siebie. Piękne, smutne dźwięki, które otwierają i zamykają płytę. Pierwszy raz usłyszałem tą płytę bardzo dawno temu ale pamiętam dokładnie jak wtedy przemówiły do mnie te dźwięki. Welcome To The Machine to bardzo nietypowy utwór. Może się trochę sugeruję tytułem, ale posiada on taką dziwną industrialną atmosferę. Have A Cigar to ciekawy eksperyment. Jedyny utwór w dziejach Floydów, śpiewany w całości przez gościa (Seamus się w tej kategorii nie liczy:)). Ron Harper wypadł tu rewelacyjnie. Choć podobno Roger do tej pory żałuje, że oddał ten utwór komuś innemu do zaśpiewania. A propos Rogera. Kolejny raz napisał świetne teksty na płytę. Cały ten koncept o braku czegoś/kogoś o pewnym zagubieniu bardzo do mnie przemawia i świetnie uzupełnia muzykę wypełniającą album. Do tego po raz kolejny genialna okładka. Zresztą, co ja się będę długo rozpisywał. I tak każdy zna tę płytęSmile Kolejny genialny album, niektórzy nawet twierdzą, że lepszy od Dark Side Of The Moon. Dla mnie równie wspaniały
Adam88
PostWysłany: Wto 17:06, 04 Lis 2008    Temat postu:

W ten czwartek Riverside "VOICES IN MY HEAD" :

Ostatnio mam poważne problemy ze snem. Cała noc nie mogę zmrużyć oka, chodzę więc po pokoju uważając by Eli nie zbudzić Smile i starając się jakoś zmęczyć oczy a to włączę telewizor a to cos poczytam. Najchętniej jednak słucham jakiś pięknych księżycowych dźwięków i wtedy najczęściej w moim odtwarzaczu ląduje Voices in my head grupy Riverside, zakupione za jedyne 29,90 w "nie dla idiotów".
Pamiętam jak gdzieś na jesień 2007 roku usłyszałem o tej kapeli od Adama Leszczyńskiego. Byłem po prostu oczarowany i już wówczas wiedziałem iż jest to jedno z największych objawień naszej rodzimej sceny progresywnej. Wydany kilka miesięcy po tej płycie debiutancki album Out of myself szybko stał się moją ulubioną płytą ostatnich lat i sprawił iz na nowo uwierzyłem we siłę prog-rocka. Bo Riverside to prawdziwe zjawisko- muzycy w znakomity sposób łączą mocne gitarowe brzmienie i psychodeliczną melancholię spod znaku Anathemy(dziękuję za wspaniałe wieczory z płytą Judgement). Dla mnie była to prawdziwa rewelacja. Dlatego z niecierpliwością czekałem na kolejną dawkęSmile. W 2004 roku Riversi postanowili wydać 36 minutową epkę Voices in my head zawierającą 5 numerów premierowych i trzy koncertowe.
I muszę przyznać iż ta płytka zaskoczyła mnie bardzo; spodziewałem się mocnych prog-metalowych dźwięków, więc kiedy ją włączyłem i zaczął się pierwszy numer.....No cóż musze przyznać iż chłopakom udała się wielka sztuka...Postanowili ukazać inne, spokojniejsze oblicze zespołu i zrobili to znakomicie.
Sam początek albumu czyli Us to bardzo delikatny fragment oparty głównie na brzmieniu gitar akustycznych. I do tego jeszcze ten głos Mariusza Dudy-w obecnej chwili w naszym kraju po prostu nikt tak nie śpiewa.
Dalej mamy przepiękne Acronym Love z przejmującym tekstem o rozstaniu z ukochaną, a później prawdziwe opus magnum tej płytki.
Dna ts. Rednum or F. Raf bo o nim mowa urzeka nas hipnotycznym rytmem i niemal neurotycznym nastrojem co w połączeniu ze znakomitą partią basu daje powalający rezultat. Można słuchać bez końca...
Pod numerem czwartym kryje się kolejna ballada The Time I Was Daydreaming a premierowy materiał kończy świetne Stuck between będące najbardziej elektronicznym kawałkiem w twórczości grupy.
3 ostatnie kompozycje na płycie to nagrania koncertowe pokazujące zespól w znakomitej formie. Warto tu zwrócić szczególną uwagę na I believe który został niemal całkowicie przearanżowany i brzmi nawet lepiej niż w wersji studyjnej.
Podsumowując Voices in my head to bardzo mocna pozycja i z pewnością nie rozczaruje miłośników zespołu. Słuchana pożną nocą naprawdę robi wrażenie

tak na zakończenie, pragnę podziękować Adamowi Leszczyńskiemu za oświecenie mojego wtedy bardzo metalowego umysłu i sprowadzenie mnie na progresywną ścieżkę, którą teraz podążam....ta muzyka jest jak narkotyk.... dobrze, że w odtwarzaczach istnieje funkcja repeat!! jeszcze i jeszcze!!
Adam88
PostWysłany: Wto 16:58, 04 Lis 2008    Temat postu: Mrock...recenzje płyt

Tutaj będę umieszczał recenzje płyt, które będą przewodzić mojej audycji.

Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group